Cześć tu znowu ja. c: Dzisiaj dostałam napadu szału i aż wena mnie rozszarpywała od środka. Oczywiście skończyło się to na nowym opowiadaniu, bo jakżeby inaczej, i że Gupia musiał poprawiać mój brak myślenia i impulsywne pisanie, w formie ortografów. Trochę dużo tego było. Hehe, dysmózg zdany na piątkę z plusem. ( i po co mi te papiery? D:) Do tego cały czas zastanawiałyśmy się obie jak się pisze podentuzjowana. Okazałam się tą fajniejszą i w końcu się domyśliłam. D: Wracając do historii, jest to opowieść o idealnej pani domu, Rosemary Jefferson. W życiu stereotypowej introwertyczki nadchodzi pewne załamanie i coś się zmienia. Coś co ma prawdziwe znaczenie w życiu każdego człowieka. Mam nadzieje, że zostawiłam idealny przedsmak i zachęciłam do czytania. (9//u// 9)
"Siedem idealnie wyprasowanych kołnierzyków."
Rozdział 1.
Słodka, herbaciana różyczka zesłana prosto z nieba.
*
Rosemary delektowała się swoją książką. Mimo tego, że lektura była obowiązkowa, sprawiała dziewczynie dużą przyjemność. Dzień był wyjątkowo ciepły i słoneczny. Jesień zbliżała się nieubłaganie, pokrywając zaniedbane ścieżki złotymi i czerwonymi liśćmi. Mary kochała przesiadywać w tym parku. Miała tu wszystko czego jej było trzeba - ciszę i spokój. Poza tym to miejsce było naprawdę urokliwe. To, że nikt tutaj nie przychodził żeby przycinać krzaki, zgarniać liście ze ścieżek, czy nawet przyciąć gęstą i bujną trawę sprawiało, że to park nabierał wrażenia dzikiego i tajemniczego. Może to zasługa całkowitego introwertyzmu dziewczyny, ale kochała to miejsce pełne spokoju i pozbawione niepotrzebnego tłumu ludzi. Zza drzew wyłoniła się wysoka, dobrze umięśniona sylwetka. Chłopak miał na sobie czerwono-szarą bluzę. Na twarzy bruneta szerzył się promienisty uśmiechy, a w ręce trzymał czerwoną różę. Rosemary wstała z ławki, schowała książkę do torby i podbiegła przytulając się na przywitanie. Dzień zapowiadał się wyśmienicie.
*
Idealnie biało-beżowe poduszki zostały jeszcze dwa razy poprawione, to samo stało się z perfekcyjnie czystym i świeżym pudrowo-różowym kocem. Delikatne zadbane paluszki bez żadnych zbędnych ozdóbek, czy koloru na paznokciach powolutku przejeżdżały po półkach i stoliczkach, upewniając się, że nie pozostał na nich ani gram kurzu. Kobieta popatrzyła jeszcze raz na całokształt salonu. Kanapa przykryta kocem i poduszkami, aby kot nie zniszczył splotu w lawendowe kwiaty, świeżo wytrzepany, pachnący proszkiem do prania dywan, fiołkowe, satynowe zasłony, dopiero co wyprasowane i wypastowane białe panele, dokładnie tak jak Matthew lubił. Była zima, o dziwo na dworze delikatnie prószyło. W Londynie śnieg nie zdarzał się często, prawie nigdy. Czysty śnieżno-biały puszek zazwyczaj był wielką rozpapraną, brudną breją lub po prostu go nie było. Mary podeszła na chwilkę do okna aby nacieszyć się widokiem. Z betonowego parapetu powiało chłodem, a małe stópki odziane w czarne balerinki czuły ciepło płynące od nisko umieszczonego kaloryfera. Za oknem zima szalała i obdarowywała podekscytowane dzieci swoimi darami. Widok z małej obrośniętej teraz śpiącym bluszczem kamienicy był skierowany wprost na mały plac zabaw pełen huśtawek, piaskownic i drabinek. Trzydziestolatka kochała patrzeć na rozszalałe maluchy, sama zawsze marzyła o dzieciach. Matthew ich za to nie cierpiał. Uważał je za małe wredne kreatury, które chcę tylko zniszczyć jego spokój i porządek życiowy. Nigdy nie zgodził się na żadne. Ich życie seksualne było na tyle ubogie, że nie było szansy by kobieta zaszła w przypadkową ciąże. Musiała się pogodzić z tym, że dzieci nie były jej pisane. Stary zabytkowy zegar, który stanowił jedyną ozdobę salonu wybił godzinę dwunastą po południu. Mary zebrała swoje małe, nic nie znaczące marzenia i wrzuciła je do kosza, aby potem ponownie je wygrzebać. Zrobi to gdy znowu będzie miała chwilkę czasu dla siebie. Przeszła przez salon niesfornie, potykając się o próg w łuku drzwiowym. Matthew nazywał ją często z tego powody pokraką albo nieudacznicą. Dobrze, że nie było go dzisiaj w domu. Wyjechał po swoich znajomych z wyższych sfer, by mogli u nich zostać na święta Bożego Narodzenia. Głupi Matti, będąc zagorzałym ateistą obchodził tak absurdalne, przepełnione pobożną atmosferą święta. Kiedyś w ramach rozluźnienia atmosfery przy dzieleniu się opłatkiem życzyła mu "szczęśliwego niczego", ale Matthew'owi nie spodobał się ten głupi żart i ją skarcił. Mężczyzna często ją karcił, to za nierówno ułożone książki na półkach, to za pomiętą spódnicę, to za kilka okruszków na podłodze. Pan Jefferson wytrenował sobie idealną żonę i gosposię. Rosemary stanęła przed lustrem. Poprawiła sztywny kołnierzyk białej koszuli, pod nim przewiązała czerwona wstążkę w małą kokardkę. Spódnica, do której wsadzona była koszula była lekko przybrudzona z prawej strony. Koniecznie musi ją przebrać. Ściągnęła beżową spódnicę i poskładaną w kostkę wsadziła do kosza na brudne pranie. Miała okazję teraz podciągnąć kabaretkę, która ześlizgnęła się z zgrabnych, ale nie za chudych nóg. Matt często krytykował jej figurę twierdząc, że jest zdecydowanie za gruba, oraz zaznaczał, że Rosemary ma zbyt duże mniemanie o sobie twierdząc, że jej figura jest jak najbardziej w porządku. Przeszła przez długi przedpokój i weszła do małej sypialni. Przywitała ją słodka woń niedawno kupionych kwiatów. Stanęła przed mała komodą odsuwając środkową szufladę. Powinna wybrać pąsową czy herbacianą? Zdecydowanie druga opcja, podkreślała jej ognisto-rude włosy i zielonkawe oczy. Zrobi dobre wrażenie na gościach. Swoje włosy upięła w porządnego koka jednak mimo tego kilka pofalowanych kosmyków opadało po jej po karku. Powinna podpiąć je wsuwkami. Jeszcze raz przedreptała przez całe mieszkanie sprawdzając czy mieszkanie jest w jak najlepszym porządku. Nie było, że też dopiero teraz to zobaczyła. Duża zgrabnie wyrzeźbiona, metalowa wskazówka przesunęła się na godzinę dwunastą piętnaście. Goście z mężem niedługo przybędą. Marry nie zważając na swoją dopiero co założoną spódnicę rzuciła się w kierunku kącika ściany. Przeklęty Aloiz, jakim cudem Matthew nie godził się na dziecko, a zezwalał na tą wstrętną, ciągle brudzącą kupę kłaków. Puszysty mały pers był największą zmorą pani domu. Zostawiał kłaki, niszczył meble i sikał po kątach. Mimo tego był także jej jedynym życiowym towarzyszem. Jej mąż spędzał życie w pracy, poza domem. Ona sama nie uczestniczyła w jego zebraniach czy bankietach. Matthew nie chciał by kobieta wkradała się do jego życia zawodowego, w tym towarzyskiego, ze swoimi niezgrabnymi ruchami i nie mieszczącą się w rozmiar 36 figurą. Sama Marry była raczej osobą, która uciekała od zbędnego zgiełku i towarzystwa. Taki układ bardzo jej pasował. Dzięki temu panował układ "Ja jestem twoim żywicielem, ty moją kurą domową". Nawet nie łapiąc ścierki w rękę zaczęła pocierać swoją nienagannie czystą koszulą ubrudzone wymiocinami ściany. Plama nie schodziła wcale, jedynie pozostałości kociego jedzenia zabarwiały białą koszulę na rdzawo brązowy kolor. Jakież to było głupie i nierozsądne posunięcie. Spódnica i zaciągnięte już kabaretki nie miały się czym ubrudzić od idealnie wymytej podłogi, za to jej koszula była już całkiem pomięta i przybrudzona. W dodatku ta duża, rdzawa plama na ścianie. Wiedziała już, że Matt ją skarci. Skarci nie tylko za nieuporządkowany wygląd i zapaskudzoną ścianę, ale także za upokorzenie przed znajomymi. Przecież przykładna żona i pani domu nie ma prawa tak wyglądać. Dzwonek zadzwonił do drzwi. Goście oraz jej mąż przybyli. Już nie miała czasu na to by choćby się przebrać. Wsadziła całkiem zmiętą koszule z powrotem do spódnicy w nadziei, że przybrudzenie nie zostanie zauważone. No jednej z kabaretek było małe przerwanie z powodu nagłego rzucenia się na kolana. Rude, pofalowane włosy z idealnie spiętego koka znajdowały się teraz w kompletnym nieładzie. Czuła jak łzy napływają do jej oczu. Nie nosiła makijażu więc przynajmniej się nie rozmaże. Przetarła delikatnie oczy. Mimo tego, że się bała, musiała sprawiać pozór idealnej szczęśliwej żony. Dzwonek zadzwonił ponownie. Marry otworzyła drzwi z niezbyt promienistym, niezgrabnym uśmiecham. W drzwiach stało dwóch mężczyzn i kobieta. Długo włosa brunetka o oliwkowej skórze podała Marry dłoń w geście przywitania. Z jej eleganckiej sukni unosił się nieprzyjemny zapach dymu papierosowego. Weszła w towarzystwie wysokiego mężczyzny w czarnym garniturze. Tego faceta Mary kojarzyła... Patrick Clark bodajże. Kobieta entuzjastycznie potrząsając jej ręką przedstawiła się jako Lisa River. Pan Clark z tego co Rosemary wiedziała był strasznym kobieciarzem. Matthew często przy wieczornym dzienniku, podczas gdy ona zanurzała się w swoje opowieści narzekał na jego rozpustę. Ogólnie Matt lubił narzekać. Narzekał na politykę, ludzi, lekarzy, pogodę i wiele więcej, jednak najczęstsze docinki dostawały się samej trzydziestolatce. Za prawie wsysającą się w siebie ciałami parą wszedł Jefferson. Ubrany w również przesiąknięty dymem, ale również zapachem drogiego koniaku, granatowy garnitur. Posłał żonie badawcze spojrzenie czy ta wygląda dalej tak nienagannie jak przed jego tygodniowym wyjazdem. Matt był wyjątkowym pedantem jeśli chodziło o jego dom i jego zasady. Niczym z rentgenem w oczach widział każdą najmniejszą plamkę, nierówność oraz pyłki kurzu. Dostrzeżenie, że Rosemary jest dzisiaj wyjątkowo rozlazła, w pomiętej brudnej koszuli ( która wbrew pozorom wcale nie była aż tak zabrudzona), z przetartym kolanem i ogólnym roztrzepaniem na głowie. Podszedł do niej i przytulił ją czule niczym skarb, którego nie widział przez wieki ( mimo tego, że w rzeczywistości nie widział go tydzień) i powiedział surowo żeby poszła się przebrać. W czasie tego pogłaskał ja po głowie niczym niesforne dziecko które umorusało się podczas zabawy. Reszta wieczoru minęła w spokojnej i przyjaznej atmosferze. Co jakiś czas mężczyźni lekko podsyceni alkoholem kłócili się o jakieś szczegóły niezwiązane z tematami, w których Mary mogłaby się choć odrobinę udzielić. Ona za to i jej nowa znajoma Lisa rozmawiały o ciuchach, filmach i poezji. Temat w końcu padł na Carla Gustawa Junga i mimo, że wcześniej nie bardzo widziała co mogła swojej towarzyszce powiedzieć, teraz miała pełne pole do popisu. Czasem jej te dwa lata niedokończonych studiów psychologicznych na coś się przydawały. Brunetka okazała się całkiem dobrą towarzyszką do dyskusji na temat zagadnień psychologicznych. Rosemary spędziła wyjątkowo przyjemny wieczór, co jakiś czas tylko odrywając się od rozmowy by dolać panom alkoholu.
*
-Marry, kochanie...- zaczął Matt po dokładnym przejściu z kuchni do jadalni. Goście jeszcze dosypiali wczorajszą noc w swoich pokojach gościnnych - Możesz mi wyjaśnić co ta obrzydliwa - Matthew wyjątkowo zaakcentował ten wyraz- plama robi na naszej pięknej beżowej ścianie?
- Aloiz zwymiotował. Próbowałam to domyć, ale się nie dało.- Kobieta siedziała na miękkim skórzanym fotelu, czytając książkę i udając całkowity spokój.- Myślę, że trzeba będzie pomalować tą ścianę.
- To dlatego wczoraj musiałaś otworzyć drzwi mi i moim znajomym, wyglądając jak jakaś obdrapana prostytutka?!- Matt podszedł jeszcze bliżej Mary i chwycił jej rękę, podnosząc ją do góry. Gwałtowne i mocne pociągnięcie spowodowało lekkie chrupnięcie w kości przedramienia. Mężczyzna miał na prawdę dużo siły. Kobieta poczuła przeszywający ją ból. Nie krzyczała, tylko delikatnie zaszlochała "Kobiety i ryby glosy nie mają, a teraz Rosemary daj komuś rozumnemu popracować.". Patrick i Lisa spali dalej w najlepsze w czasie gdy trzydziestolatka zbierała pomiętą powieść z podłogi. Powieść o idealniej, wspaniałej, przesiąkniętej gorącym uczuciem miłości. Jedyną sprawną ręką zaczęła w gniewie wyrywać stronice romansidła. Nie krzyczała, po prostu siedziała i we wściekły szale, przepełnionym łzami zaczęła wyrywać kartki. Stek bzdur, stek przeklętych, głupich bzdur. Niech teraz przyjdzie Matthew. Niech zobaczy porozrzucane kartki. Niech przyjdzie i skarci ją jak zwykle. Dochodziła już godzina dziewiąta, Rosemary wstała z zawalonej podłogi, pora podać gościom śniadanie. Jajka z bekonem i sokiem pomarańczowym. Mała słodka Rosemary. Słodka, herbaciana różyczka zesłana prosto z nieba. Po śniadaniu pozbierała pokryte tekstem stronice Nie dowie się już jakie było zakończenie, taka dobra książka. Na prawdę wielka szkoda.
*
Rosemary zaczęła pakować swoje długie proste spódnice, eleganckie koszule i kremowe pończoszki do wielkiego kartonowego pudełka. Grube powieści pacnęły na miękkie ubrania. Zamknęła wieko i zakleiła taśmą. Dziś o dwudziestej miała ostatni tramwaj jadący pod lotnisko na Hatmann Rd Royal Docks. Musi zdążyć na samolot do Krakowa. Matthew zostanie tutaj. Zostaje razem z złotowłosą niską dziewczyną oraz małą Caroline. Podobno nie lubi dzieci, ale Matt się zmienił. Zakochał się na nowo, rozwiódł się z Mary i ożenił z nową wybranką serca. (Już) Trzydziesto-dwu latka ostatecznie zebrała swoje rzeczy, których miała mniej niż mogła się spodziewać. Pedantyczna natura jej ex także zmalała. Na półkach dało się dostrzec małą warstwę kurzu, a pokoje nie pachniały już tą nieustaną świeżością. To mieszkanie, stawało się coraz bardziej brudne. Mary czuła obrzydzenie do nowych lokatorek, które psuły ład i porządek, który ona tworzyła i utrzymywała latami. Przed wylotem postanowiła wstąpić do sklepu po kawę w puszcze. To będzie długi lot.
*
Mary nie służyły długie noce spędzone na piciu piwa w tanich miejskich klubach. W szczególności, że pracy też nie kończyła jakoś wcześnie. Dzień za dniem na zmywaku od ósmej do dwudziestej. Po tym wracała do swojego mieszkania, które wynajmowała z kilkoma współlokatorami. Brała prysznic i wychodziła na miasto. Jej ciało czuło się zmęczone i wymacane. Wyjątkowo zostało wymęczone przez pewnego Kamila. To była chyba najkrótsza znajomość jej życia. Pokręcili się trochę po klubach, on ufundował jej kilka piw oraz wielkie malinki na szyi. Jej ciało było zmęczone tym całym szaleństwem. Potrzebowało zadbania i tych kilku ostatnich godzin snu. Była już druga w nocy, a mimo tego w całym mieszkaniu pozaświecane było światło. Podbiegł do niej podekscytowany Tomek. Brunet był osobą, którą kobieta szczerze podziwiała i darzyła niezwykłą sympatią. Był on miły, kochanym i uroczym... no właśnie. Tomasz był transwestytą, gejem i w dodatku nie wstydził się tego. Ona sama na pewno nie byłaby do tego zdolna. Chłopak przytulił się do niej na przywitanie, dobijają tym jej i tam wymęczone ciało. Zaproponował herbatę. Mary się zgodziła. Chłopak zrzucił swoje podręczniki do historii sztuki. Podał kobiecie napój z cytrynką.
- Nie zgadniesz co się stało!- Tomek trząsł się cały z podekscytowania. Rosemary popatrzyła się tylko na niego z zapytaniem w zielonych oczach.- Jadę do Warszawy za niespełna miesiąc! Będę wreszcie, prawdziwą kobietą!
- To super Tomy.- Kobiet upiła łyk herbaty, była słodka.- I'm glad too.
- Mam nadzieję, że znajdziesz trochę czasu, żeby godnie pożegnać dawnego mnie.
- Come on. Jestem ostatnio very tired. Idę to take a shower, a potem spać. Bay.
- Taka fajny rudzielec, a taki sztywny- westchnął brunet- Cześć.
Rosemary przez wszystkie lata spędzone u boku Matthewa była dość obeznana w świecie. Jednak o zjawisku homo, trans i innych takich dowiadywał się dopiero od nowego współlokatora. Ten świat wydawał jej się jak z innego wymiaru. Był inny, ale nie był czymś złym, pełen kolorowych, tęczowych balonów i kwiatów. Przepełniony tęczową, słodko-balonową miłością. W dodatku zmiana płci, wydawało jej się całkiem nowymi drzwiami do całkiem nowego życia. Nowa płeć, nowe życie, nowa szansa, ta wizja bardzo jej się podobał. Położyła się na wyjątkowo niewygodnym łóżku i przykryła się niesamowicie lodowatą kołdrą. Postanowiła dospać choć do szóstej, by być w miarę żywą, a raczej nie martwą na jutrzejszej porannej zmianie.
*
Mary, a właściwie już oficjalnie Alex był dumny z podjętej decyzji. Chodź nie zmieniła się tylko jej/jego płeć, a również orientacja seksualna ( Alex nie zamierzał rezygnować z mężczyzn) nie żałował tego. Czuł się szczęśliwy i nareszcie spełniony. Zmienił także kolor włosów na jasny blond, nad czym Tomy strasznie ubolewała. Czuł się innym człowiekiem i postanowił w pełni korzystać ze swojego nowego ( chodź wciąż niskiego i chudego) ciała, z życia. Miał już trzydzieści-cztery lata, jeśli nie zacznie teraz, nie zacznie nigdy.
Co do Alex'a, w mojej głowie prezentuje się wspaniale, tylko wykonanie troszkę marne.
Jakby co szkic nie miał przypominać niczego realnego, miał być na wzór książkowych ilustracji. c:
Mam zamiar przygotować jeszcze szkic (może coś farbkami?) Rosemary do drugiego rozdziału. Dobrze by było gdyby wyszło dużo lepiej niż "to".
A więc żegnam się z wami i zapraszam do komentowania. (9 u 9)
Cześć! c: